Ekhem XD Nawet nie wiem co napisać, więc może sobie daruję XD
~Draconis (Budzisz)
~Draconis (Budzisz)
---
Wpatrywałam się tępo w budynki stopniowo oddalające się i
znikające za mlecznymi chmurami w miarę, jak samolot wznosił się coraz wyżej i
wyżej. Był już prawie wieczór – pomarańczowe słońce pięknie rozświetlało
okolice mojego ukochanego miasta ledwo widocznego zza gęstych obłoków. Chcąc
nie chcąc uświadomiłam sobie, że o tej godzinie bar, w którym do wczoraj
pracowałam, zaczynał zapełniać się głodnymi, ale szczęśliwymi ludźmi pragnącymi
jedynie napić się piwa, zjeść pyszną zupę rybną serwowaną w knajpie i odprężyć
się po ciężkim dniu spędzonym w pracy. Ich twarze wszystkie były mi znajome – z
niektórymi z nich utrzymywałam nawet, prywatnie, przyjacielskie kontakty. W tej
małej mieścinie mój bar był jedyną stałą atrakcją – każdy mieszkaniec odwiedził
go przynajmniej parę razy w życiu. Wspominając to wszystko przypomniało mi się
jak codziennie, koło 20, zwykł przychodzić, siadać przy barze i tkwić tam aż do
zamknięcia, co rusz próbując nawiązać ze mną kontakt i wyłudzić numer telefonu.
W końcu mu się udało i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że była to
najlepsza decyzja w moim życiu. A pomyśleć, że wszystko zaczęło się od jednego głupiego koncertu...
Przymknęłam oczy siłą odpychając nieprzyjemne myśli. Boże, w
tym momencie mogłabym zabić za papierosa.
Gdy otworzyłam je ponownie spostrzegłam parę dużych oczu
odbijających się w szybce okienka. Ten kolor, to spojrzenie rozpoznałabym
wszędzie. To nie mógł być nikt inny. Kropla potu spłynęła mi po karku, mięśnie
spięły się boleśnie, a serce zaczęło bić tak mocno, że byłam pewna, iż lada
chwila potrzaska mi wszystkie żebra. Nie wiedziałam jak mogłam nie zauważyć,
kto siedział przy mnie od dłuższego czasu. Musiał przyjść spóźniony, gdy zajęta
byłam własnymi myślami. Dlaczego mnie nie zaczepił wiedząc, z kim ma do
czynienia? Bo tego, że wiedział byłam pewna – w końcu łączy nas kawał historii.
Gotowa na każdą ewentualność odwróciłam się powoli, ledwie żywa ze
zdenerwowania.
I… Okazało się, ze Ktoś na górze boleśnie ze mnie zadrwił
podrzucając mi ten ochłap nadziei. Nie pierwszy raz zresztą. Moim oczom ukazała
się blada buzia (inaczej jej określić się nie dało tylko tym zdrobnieniem) w
kształcie serca (zdecydowanie damska) okalana czerwonymi sprężynkami. Kobieta
wpatrywała się w okno, lecz gdy zobaczyła, że patrzę na nią oniemiała,
uśmiechnęła się przyjaźnie zupełnie nie zwracając uwagi na mój dziwny wyraz
twarzy.
- Podróż biznesowa? – zagadnęła i utkwiła we mnie te swoje
niebieskie tęczówki. Przyjrzałam się im dokładnie zanim zebrałam się na
odpowiedź –na pierwszy rzut oka były identyczne. Im dłużej jednak je
analizowałam tym bardziej byłam pewna, że te oczy nie mogły należeć do niego.
Te tutaj były przyjazne, wypełnione ciepłem. Jej spojrzenie sprawiało, że
rozmówce mimowolnie ogarniał dobry nastrój. Jego natomiast były zawsze zimne,
nieprzeniknione. Tak podobne, a jednak tak różne.
- Poniekąd: zmieniam pracę – uspokoiwszy oddech
odpowiedziałam. Ta kobieta miała w sobie coś, co mnie coraz bardziej
fascynowało w miarę jak nawiązywałam z nią kontakt. Elektryzowała. Była jakby
przepełniona pozytywną energią, chęcią do życia, radością. Dokładnie tym, czego
brakowało mi praktycznie przez całe życie, a co, gdy już odnalazłam, odrzuciłam
by ponownie zanurzyć się w bagnie zwanym Miastem Aniołów.
Pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Znam to. Mój szef właśnie przenosi mnie do Los Angeles.
Można powiedzieć, że awansowałam – zaśmiała się.
- A czym się zajmujesz, jeśli mogę spytać?
- Robię w zwykłym korpo. Nic ciekawego tak szczerze mówiąc –
słownictwo, jakiego używała zdradzało wiejskie pochodzenie. Delikatnie psuło to
obraz eleganckiej kobiety sukcesu, który, jak można było wywnioskować po jej
stroju i idealnych manierach, kreowała od wielu lat. Akcent był już bardziej
ukryty – tylko od czasu do czasu wybijał się na wierzch, gdy ton jej głosu
stawał się bardziej przyjacielski.
Zapałałam sympatią do tej drobnej, rudowłosej istotki tak
desperacko ukrywającej swoją prawdziwa naturę pod grubą warstwą
profesjonalizmu. Prawdziwą naturę wiejskiej dziewczyny spędzającej dnie na
wspinaniu się po drzewach i strzelaniu do kaczek wraz ze starszymi braćmi. Jestem
pewna, że tą twarz, którą dzisiaj poznałam od dawna nikomu nie pokazywała.
Nasza rozmowa, co jakiś czas urywała się i pogrążałyśmy się
w ciszy, która, o dziwo, nie była nieprzyjemna. Przypominała raczej tę, która
zapada między ludźmi znającymi się całe życie. Poruszałyśmy błahe tematy, które
do niczego nas nie zobowiązywały. Jednakże z samolotu wyszłyśmy całkowicie usatysfakcjonowane
przeprowadzoną konwersacją.
Na lotnisku
rozstałyśmy się w przyjaźni i każda poszła w swoją stronę –ja skierowałam swe
kroki ku czarnej limuzynie, a ona ku postojowi taksówek. Obiecałyśmy sobie, że znajdziemy
chwilę i umówimy się na kawę. Żadna jednak nie zaproponowała drugiej swojego
numeru telefonu.
David Geffen zdecydowanie postarzał się odkąd ostatnio go
widziałam. Jego kruczoczarne włosy przyprószyła siwizna, a orzechowe oczy straciły
młodzieńczy blask i lekko zmętniały. Wciąż jednak pozostawał bardzo przystojnym
mężczyzną, a jego uśmiech nadal mógł zwalić z nóg niejedną kobietę. Aż
zaśmiałam się pod nosem na jego widok wspominając stare dzieje.
- Arien skarbie! – krzyknął i podbiegł do mnie z
wyciągniętymi rękami. Nasz uścisk był przyjacielski, ale jednak bardzo formalny
– trzeba było pamiętać o łączącej nas relacji pracodawca-pracownik. Mimo tylu świństw, jakie mi wywinął to
brakowało mi tego sukinsyna.
- No, no. Kwitniesz. Nie poznaję cię – mruknął z aprobatą
taksując mnie spojrzeniem.
Pominęłam tą uwagę milczeniem i wsiadłam do samochodu, który
po chwili ruszył do siedziby wytwórni. Uchyliłam okno odpaliłam papierosa.
Zaciągałam się głęboko analizując, co zmieniło się w Los Angeles. Nie skupiałam
się za bardzo na monologu Davida zbyt zajęta dryfowaniem pomiędzy kolejnymi
scenami z przeszłości. Jak zauważyliście była to moja ulubiona forma spędzania
wolnego czasu.
*
Czekali. Każdy na swój sposób wyładowywał swoje
zdenerwowanie- rudowłosy zawzięcie skrobał długopisem po brudnym pudełku po
pizzy, mulat rozwalony na fotelu leniwie brząkał na starym Gibsonie, niski
blondynek bębnił pałeczkami perkusyjnymi po blacie stolika… Napięcie wisiało w
powietrzu. Jednak w momencie, w którym ta kobieta wejdzie do pokoju ulotni się ono
momentalnie – przecież nie można jej pokazać, że im zależy. Zdumiewające jest
to, że pięciu niechlujnych, rozwydrzonych mężczyzn stłoczyło się w jednym
pomieszczeniu i we względnej ciszy czekało na osobę zmierzającą w ich stronę z
lotniska. Nie do końca wiadomo, dlaczego tak się stało – może to Geffen
wykreował ją w taki sposób, że muzycy zaczęli ją szanować, a nawet podziwiać
jeszcze za nim pokazała im się na oczy, a może po prostu byli zbyt zmęczeni by
rozpoczynać nową burdę. W końcu dzień wcześniej opijali rozpoczęcie nowego
rozdziału w ich karierze. Tak czy siak na pewno byli podekscytowani.
Izzy podszedł do automatu z kawą, wrzucił monetę i
przystawił skręta do ust. Przez chwilę delektował się gęstym dymem
wypełniającym mu płuca zanim wypuścił go z głośnym sykiem. Podczas czekania
stukał butem o ścianę próbując zebrać myśli, które galopowały mu w głowie
wprowadzając go w pochmurny nastrój. Od jakiegoś czasu starał się zmusić do
napisania nowej piosenki, ale jak na razie nie szło mu to najlepiej. Wena
opuściła go niespodziewanie i mimo iż próbował różnych sposób to nie chciała
powrócić. Właśnie z tego powodu mężczyzna pogrążał się coraz bardziej w używki,
co doprowadziło go na skraj przepaści. Wyraźnie odbijało się to również na jego
zdrowiu – cera przybrała żółtawy odcień, oczy straciły blask i stały się matowe
niczym te u pluszowego misia. Bardzo schudł, a najbardziej było to widać po
jego ubraniach – kiedyś dopasowane, teraz wisiały na nim. Stał się po prostu
wrakiem człowieka, cieniem dawnego siebie.
Stradlin poczuł rękę na swoim ramieniu. Odwrócił się, a jego
wzrok napotkał zmartwione spojrzenie Axla. Rudowłosy, mimo iż był z niego kawał
skurwysyna, to potrafił pokazać, że ma ludzkie uczucia. Z Izzym łączyła go
wyjątkowa więź – dorastali razem, dzielili wszystkie radości i smutki, wzloty i
upadki. Byli dla siebie jak bracia – zawsze razem i tak już do końca. Rose
potrafił wyczuć, gdy coś trapiło jego przyjaciela, wiedział, kiedy działo się coś
złego. Martwił się. Tak cholernie się martwił o tego zasranego gnojka, który
robił ze swojego organizmu kupę gówna. Chciał pomóc, ale wiedział, że nic prócz
swojego wsparcia nie może mu dać – jeżeli człowiek sam nie uświadomi sobie, że
ma problem, że czas coś zmienić to osoby postronne nic nie zdziałają. Jeżeli zamknie
go na odwyku to po wyjściu Stradlin wróci do destrukcyjnego nałogu.
Rudowłosy przygarnął ramionami swojego basistę. Wtulił twarz
w jego tłuste włosy i zacisnął zęby z trudem powstrzymując łzy cisnące mu się do
oczu.
Obecnie nic więcej nie mógł zrobić.
--
PS: wbrew pozorom nie ma nieścisłości z tym ukochanym ze Skandynawii. Kiedy to wyjaśnię xD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz