środa, 27 stycznia 2016

3.

Ekhem XD Nawet nie wiem co napisać, więc może sobie daruję XD
~Draconis (Budzisz)


---

Wpatrywałam się tępo w budynki stopniowo oddalające się i znikające za mlecznymi chmurami w miarę, jak samolot wznosił się coraz wyżej i wyżej. Był już prawie wieczór – pomarańczowe słońce pięknie rozświetlało okolice mojego ukochanego miasta ledwo widocznego zza gęstych obłoków. Chcąc nie chcąc uświadomiłam sobie, że o tej godzinie bar, w którym do wczoraj pracowałam, zaczynał zapełniać się głodnymi, ale szczęśliwymi ludźmi pragnącymi jedynie napić się piwa, zjeść pyszną zupę rybną serwowaną w knajpie i odprężyć się po ciężkim dniu spędzonym w pracy. Ich twarze wszystkie były mi znajome – z niektórymi z nich utrzymywałam nawet, prywatnie, przyjacielskie kontakty. W tej małej mieścinie mój bar był jedyną stałą atrakcją – każdy mieszkaniec odwiedził go przynajmniej parę razy w życiu. Wspominając to wszystko przypomniało mi się jak codziennie, koło 20, zwykł przychodzić, siadać przy barze i tkwić tam aż do zamknięcia, co rusz próbując nawiązać ze mną kontakt i wyłudzić numer telefonu. W końcu mu się udało i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że była to najlepsza decyzja w moim życiu. A pomyśleć, że wszystko zaczęło się od jednego głupiego koncertu...
Przymknęłam oczy siłą odpychając nieprzyjemne myśli. Boże, w tym momencie mogłabym zabić za papierosa.
Gdy otworzyłam je ponownie spostrzegłam parę dużych oczu odbijających się w szybce okienka. Ten kolor, to spojrzenie rozpoznałabym wszędzie. To nie mógł być nikt inny. Kropla potu spłynęła mi po karku, mięśnie spięły się boleśnie, a serce zaczęło bić tak mocno, że byłam pewna, iż lada chwila potrzaska mi wszystkie żebra. Nie wiedziałam jak mogłam nie zauważyć, kto siedział przy mnie od dłuższego czasu. Musiał przyjść spóźniony, gdy zajęta byłam własnymi myślami. Dlaczego mnie nie zaczepił wiedząc, z kim ma do czynienia? Bo tego, że wiedział byłam pewna – w końcu łączy nas kawał historii. Gotowa na każdą ewentualność odwróciłam się powoli, ledwie żywa ze zdenerwowania.
I… Okazało się, ze Ktoś na górze boleśnie ze mnie zadrwił podrzucając mi ten ochłap nadziei. Nie pierwszy raz zresztą. Moim oczom ukazała się blada buzia (inaczej jej określić się nie dało tylko tym zdrobnieniem) w kształcie serca (zdecydowanie damska) okalana czerwonymi sprężynkami. Kobieta wpatrywała się w okno, lecz gdy zobaczyła, że patrzę na nią oniemiała, uśmiechnęła się przyjaźnie zupełnie nie zwracając uwagi na mój dziwny wyraz twarzy.
- Podróż biznesowa? – zagadnęła i utkwiła we mnie te swoje niebieskie tęczówki. Przyjrzałam się im dokładnie zanim zebrałam się na odpowiedź –na pierwszy rzut oka były identyczne. Im dłużej jednak je analizowałam tym bardziej byłam pewna, że te oczy nie mogły należeć do niego. Te tutaj były przyjazne, wypełnione ciepłem. Jej spojrzenie sprawiało, że rozmówce mimowolnie ogarniał dobry nastrój. Jego natomiast były zawsze zimne, nieprzeniknione. Tak podobne, a jednak tak różne.
- Poniekąd: zmieniam pracę – uspokoiwszy oddech odpowiedziałam. Ta kobieta miała w sobie coś, co mnie coraz bardziej fascynowało w miarę jak nawiązywałam z nią kontakt. Elektryzowała. Była jakby przepełniona pozytywną energią, chęcią do życia, radością. Dokładnie tym, czego brakowało mi praktycznie przez całe życie, a co, gdy już odnalazłam, odrzuciłam by ponownie zanurzyć się w bagnie zwanym Miastem Aniołów.
Pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Znam to. Mój szef właśnie przenosi mnie do Los Angeles. Można powiedzieć, że awansowałam – zaśmiała się.
- A czym się zajmujesz, jeśli mogę spytać?
- Robię w zwykłym korpo. Nic ciekawego tak szczerze mówiąc – słownictwo, jakiego używała zdradzało wiejskie pochodzenie. Delikatnie psuło to obraz eleganckiej kobiety sukcesu, który, jak można było wywnioskować po jej stroju i idealnych manierach, kreowała od wielu lat. Akcent był już bardziej ukryty – tylko od czasu do czasu wybijał się na wierzch, gdy ton jej głosu stawał się bardziej przyjacielski.
Zapałałam sympatią do tej drobnej, rudowłosej istotki tak desperacko ukrywającej swoją prawdziwa naturę pod grubą warstwą profesjonalizmu. Prawdziwą naturę wiejskiej dziewczyny spędzającej dnie na wspinaniu się po drzewach i strzelaniu do kaczek wraz ze starszymi braćmi. Jestem pewna, że tą twarz, którą dzisiaj poznałam od dawna nikomu nie pokazywała.
Nasza rozmowa, co jakiś czas urywała się i pogrążałyśmy się w ciszy, która, o dziwo, nie była nieprzyjemna. Przypominała raczej tę, która zapada między ludźmi znającymi się całe życie. Poruszałyśmy błahe tematy, które do niczego nas nie zobowiązywały. Jednakże z samolotu wyszłyśmy całkowicie usatysfakcjonowane przeprowadzoną konwersacją.
 Na lotnisku rozstałyśmy się w przyjaźni i każda poszła w swoją stronę –ja skierowałam swe kroki ku czarnej limuzynie, a ona ku postojowi taksówek. Obiecałyśmy sobie, że znajdziemy chwilę i umówimy się na kawę. Żadna jednak nie zaproponowała drugiej swojego numeru telefonu.
David Geffen zdecydowanie postarzał się odkąd ostatnio go widziałam. Jego kruczoczarne włosy przyprószyła siwizna, a orzechowe oczy straciły młodzieńczy blask i lekko zmętniały. Wciąż jednak pozostawał bardzo przystojnym mężczyzną, a jego uśmiech nadal mógł zwalić z nóg niejedną kobietę. Aż zaśmiałam się pod nosem na jego widok wspominając stare dzieje.
- Arien skarbie! – krzyknął i podbiegł do mnie z wyciągniętymi rękami. Nasz uścisk był przyjacielski, ale jednak bardzo formalny – trzeba było pamiętać o łączącej nas relacji pracodawca-pracownik.  Mimo tylu świństw, jakie mi wywinął to brakowało mi tego sukinsyna.
- No, no. Kwitniesz. Nie poznaję cię – mruknął z aprobatą taksując mnie spojrzeniem.
Pominęłam tą uwagę milczeniem i wsiadłam do samochodu, który po chwili ruszył do siedziby wytwórni. Uchyliłam okno odpaliłam papierosa. Zaciągałam się głęboko analizując, co zmieniło się w Los Angeles. Nie skupiałam się za bardzo na monologu Davida zbyt zajęta dryfowaniem pomiędzy kolejnymi scenami z przeszłości. Jak zauważyliście była to moja ulubiona forma spędzania wolnego czasu.
*
Czekali. Każdy na swój sposób wyładowywał swoje zdenerwowanie- rudowłosy zawzięcie skrobał długopisem po brudnym pudełku po pizzy, mulat rozwalony na fotelu leniwie brząkał na starym Gibsonie, niski blondynek bębnił pałeczkami perkusyjnymi po blacie stolika… Napięcie wisiało w powietrzu. Jednak w momencie, w którym ta kobieta wejdzie do pokoju ulotni się ono momentalnie – przecież nie można jej pokazać, że im zależy. Zdumiewające jest to, że pięciu niechlujnych, rozwydrzonych mężczyzn stłoczyło się w jednym pomieszczeniu i we względnej ciszy czekało na osobę zmierzającą w ich stronę z lotniska. Nie do końca wiadomo, dlaczego tak się stało – może to Geffen wykreował ją w taki sposób, że muzycy zaczęli ją szanować, a nawet podziwiać jeszcze za nim pokazała im się na oczy, a może po prostu byli zbyt zmęczeni by rozpoczynać nową burdę. W końcu dzień wcześniej opijali rozpoczęcie nowego rozdziału w ich karierze. Tak czy siak na pewno byli podekscytowani.
Izzy podszedł do automatu z kawą, wrzucił monetę i przystawił skręta do ust. Przez chwilę delektował się gęstym dymem wypełniającym mu płuca zanim wypuścił go z głośnym sykiem. Podczas czekania stukał butem o ścianę próbując zebrać myśli, które galopowały mu w głowie wprowadzając go w pochmurny nastrój. Od jakiegoś czasu starał się zmusić do napisania nowej piosenki, ale jak na razie nie szło mu to najlepiej. Wena opuściła go niespodziewanie i mimo iż próbował różnych sposób to nie chciała powrócić. Właśnie z tego powodu mężczyzna pogrążał się coraz bardziej w używki, co doprowadziło go na skraj przepaści. Wyraźnie odbijało się to również na jego zdrowiu – cera przybrała żółtawy odcień, oczy straciły blask i stały się matowe niczym te u pluszowego misia. Bardzo schudł, a najbardziej było to widać po jego ubraniach – kiedyś dopasowane, teraz wisiały na nim. Stał się po prostu wrakiem człowieka, cieniem dawnego siebie.
Stradlin poczuł rękę na swoim ramieniu. Odwrócił się, a jego wzrok napotkał zmartwione spojrzenie Axla. Rudowłosy, mimo iż był z niego kawał skurwysyna, to potrafił pokazać, że ma ludzkie uczucia. Z Izzym łączyła go wyjątkowa więź – dorastali razem, dzielili wszystkie radości i smutki, wzloty i upadki. Byli dla siebie jak bracia – zawsze razem i tak już do końca. Rose potrafił wyczuć, gdy coś trapiło jego przyjaciela, wiedział, kiedy działo się coś złego. Martwił się. Tak cholernie się martwił o tego zasranego gnojka, który robił ze swojego organizmu kupę gówna. Chciał pomóc, ale wiedział, że nic prócz swojego wsparcia nie może mu dać – jeżeli człowiek sam nie uświadomi sobie, że ma problem, że czas coś zmienić to osoby postronne nic nie zdziałają. Jeżeli zamknie go na odwyku to po wyjściu Stradlin wróci do destrukcyjnego nałogu.
Rudowłosy przygarnął ramionami swojego basistę. Wtulił twarz w jego tłuste włosy i zacisnął zęby z trudem powstrzymując łzy cisnące mu się do oczu.

Obecnie nic więcej nie mógł zrobić. 
--
PS: wbrew pozorom nie ma nieścisłości z tym ukochanym ze Skandynawii. Kiedy to wyjaśnię xD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz